2/2000
NAJWSPANIALSZE WSPOMIENIE Z LASU

Droga pani Galu, to jakieś święto, że mogę Panią gościć! Czy znów będzie mi Pani zadawała uciążliwe pytania, pełne kpiny i złośliwości na temat mojego hobby? Że co, że lubi Pani słuchać moich opowieści, ale żeby nie były o polowaniu. Tak, tak. Nie Pani pierwsza ulega czarowi tonacji mojego głosu i dlatego mam mówić dużo, nawet o byle czym, bo Pani chce słuchać i specjalnie do mnie Pani przyjechała, aby mnie namówić na jakieś gawędy. Nic z tych rzeczy, ja umiem ładnie opowiadać tylko i wyłącznie o łowach na wielkiego zwierza! O kniejach, moczarach, bezdrożach, przygodach przeżytych w bezkresnej puszczańskiej głuszy. O bezpośrednim obcowaniu z najprawdziwszą, dziką przyrodą, gdzie wredna ludzka obecność z balastem całego dorobku cywilizacji, nie dociera !

Było to wiosną w maju. Siedziałem na ambonie Sawczuka w środku Warmińskiej kniej, niedaleko Ornety. Cisza była taka, że aż coś nie pasowało. Człowiek przyzwyczajony do różnych odgłosów cywilizacji, długo nie mógł się z nią oswoić. Pan inżynier Sawczuk był wytrawnym myśliwym, ale także nadleśniczym. Umiał wybrać miejsce na lokalizację ambony, znał las dokładnie oraz wagę czyli ścieżki i przesmyki tutejszej zwierzyny. Ambona była wkomponowana w otoczenie tak ,że nie mógł jej nikt nie poinformowany dostrzec. Znajdowała się na dużej wysokości, wśród konarów, potężnej wiekowej olchy rosnącej nad brzegiem niewielkiej rzeczki. Kiedy się na niej usadowiłem z trudem wnosząc w dwóch nawrotach sztucer, lornetkę, i aparat z teleobiektywem, stwierdziłem że warto było. Widok był wspaniały w kierunku zachodzącego słońca, pod nogami rzeka i rozległą łąka porośnięta bagienną roślinnością, jeszcze niską o tej porze roku, widoczność w prawo i w lewo od stupięćdziesięciu do trzystu metrów. No i ten komfort spoglądania na wszystko z góry! Kiedy się już zagnieździłem na dobre z postanowieniem trwania do ciemnej nocy, bez względu na to czy zaplanowany do odstrzału rogacz się pojawi czy nie i oswoiłem z tą nieznośną ciszą , zacząłem rozróżniać dźwięki do których nie nawykło ułomne ludzkie ucho. A to ptactwo, a to jakieś żaby, a to furkot skrzydeł gdzieś za plecami nie wiadomo czyj, czy szelest traw, łamanie suchych gałązek - wyobraźnia podpowiada że grubego zwierza, ale to raczej tylko zając a może zaledwie mysz ! Spektakl się zaczął, widownia zajęta i kurtyna poszła w górę.

Najpierw gdzieś z lewej strony, jak gdyby wzdłuż tej rzeczki, zaczął przybliżać się do mnie bardzo szybko taki dźwięk - ciu, ciu, ciu ! Znam ten świst, to muszą być kaczki. Zanim odwróciłem głowę, szum skrzydeł i plusk kaczych łapek hamujących impet lotu o powierzchnię wody, utwierdził mnie w przekonaniu że się nie mylę. Tak, kaczka krzyżówka i przepięknie ubarwiony kaczor beztrosko i w nieświadomości obecności intruza siedzącego nad ich głowami, wylądowali w odległości trzydziestu metrów od mojej olchy! Cóż to się zaczęło na tej wąskiej rzeczce wyprawiać !? Kwakanie, gonitwy, nurkowanie, zataczanie większych i mniejszych kręgów z biciem skrzydeł o wodę ! Zabawa ? Zaloty ? Tak, tak to kacze gody !Czy to nie rodzaj perwersji podglądać kaczki w czasie godów przez lornetkę z tak małej odległości ? Podglądałem, każdy by podglądał . Lecz oto nowy dźwięk, głośny, metaliczny jak fanfary, wiadomo - żurawie. A za chwilę szum potężnych skrzydeł i srebrzysta podniebna husaria przewaliła się z wielkim hukiem tuż obok mnie , na wyciągnięcie ręki, czułem powiew rozdrganego powietrza na twarzy ! Skurczony w sobie, nieruchomy i jakiś zawstydzony, trwałem pełen napięcia długo po ich zniknięciu gdzieś za lasem.

Słońce pomału już zeszło w trawy i bagna, horyzont zrobił się czerwony, nad powierzchnią gruntu zaczęły się pojawiać ulotne mgiełki, nieco zagęszczając się w niektórych miejscach w pasma przemieszczające się powoli według praw rządzących tym swoistym mikroklimatem. Inne zapachy, inne ciągi i chłody wyłoniły się z półmroków i zagęszczonych cieni . Woal tajemniczości rozbudzający wyobraźnię otaczał wszystko. Co dalej na scenie, jakich bohaterów wyłoni mrok i zbliżająca się noc? Sarna jest gatunkiem pospolitym, zarówno na naszym płaskim i bezleśnym Mazowszu jak i tutaj w sercu Warmińskiej kniei, toteż nie zwracałem specjalnej uwagi na sztuki pojawiające się w moim polu widzenia. Teraz podniosłem do oczu lornetkę i postanowiłem przyjrzeć się dokładnie tej najbliższej. Nisko noszona głowa, szyja nic nie wznosząca się powyżej linii kręgosłupa, łyżki nie zawsze ustawione pionowo i jakby mało ruchliwe, takie spokojne. Wszystko to świadczy o poczuciu pełnego bezpieczeństwa a cała reszta wyglądu zewnętrznego, też bardzo charakterystyczna, świadcz już o czymś innym. Grzbiet wyraźnie obciążony , przesadnie wyprostowany z jak gdyby wklęśnięciem, lędźwie po obydwu stronach zapadnięte i możesz mieszczuchu pomyśleć że to sztuka chuda, stara, zabiedzona po długiej zimie. Nic podobnego, brzuch obszerny wypchany, bynajmniej nie obfitością pożywienia, smakowitej wiosennej roślinności. Tak, tak, ta sztuka jest ciężarna, nosi w swoim łonie na pewno dwa a może trzy koźlęta. Jeszcze dwa tygodnie, może trzy, i w tym samym miejscu spotkam wychodzącą z lasu pojedynczą sarnę, która będzie bardzo czujna, jej łyżki i świece będą nieustannie penetrować otoczenie, podbrzusze będzie świeciło nabrzmiałymi mlekiem grzęzami, a głowa co chwilę będzie się odwracać w stronę gąszczu skąd przyszła. Wiadomo, tam zostały niedawno okocone, sarna się koci, dwa lub trzy koźlęta. Za chwilę wyjdą, pomału, jedno przy drugim, ostrożne, lękliwe i jakby stremowane , może pierwszym występem na tej scenie teatru życia. Za dalsze dwa tygodnie w podskokach beztrosko i radośnie będą pojawiać się na łące, często wcześniej niż ich mama.

Sezon polowań na słonki, tego dziwnego ptaka, owianego tajemniczością z powodu skrytego trybu życia i wyglądu jak nie z tej bajki, minął z ostatnim dniem kwietnia, teraz jest połowa maja. Ale słonka, jako że jest to ptak dziwak i na kalendarzu polowań się nie zna, swoje ciągi czyli loty godowe odbywa właśnie teraz ! I to jak odprawia !Siedzi sobie człowiek na ambonie i słucha różnych odgłosów. Ku zaskoczeniu, bo to nie zgodne z kalendarzem, kiedy jeszcze nic nie widać nasz słuch jest atakowany dźwiękiem identycznym jak ludzkie chrapanie, powtarzającym się kilkakrotnie a urozmaiconym na przemian gwizdaniem! Jeszcze nie wiem skąd nadlatuje ten dźwięk, rozglądam się na wszystkie strony, nie widzę , ale w końcu jest to długodziobe dziwadło z przykrótkim ogonem, właściwie bez ogona . Godowe loty samców słonki, bo tylko one latają, podczas gdy samiczki siedzą gdzieś w trawach na skraju lasu i wabią partnerów miłosnym popiskiwaniem, właściwie niesłyszalnym dla ludzkiego ucha, trwały do ciemnej nocy. Po zmroku tak się zagęściła liczba ptaków, że bez trudu mógłbym zostać członkiem ekskluzywnego klubu BOLS w Amsterdamie, robiąc dubleta, niejednego nawet. No ale to by było niezgodne z kalendarzem i nie nadawałoby się do tego opowiadania. Po jakimś czasie przestałem być wrażliwy na ten tłok w powietrzu i już przy słabej widoczności o zmroku, szukałem innych domowników tego matecznika. Ułomność ludzkich zmysłów, w tym przypadku wzroku, podpieramy sobie odpowiednimi szkłami i oto moja silna nocna lornetka wyłania z mroków, daleko po prawej stronie, jakieś trzysta metrów, sylwetkę jelenia. Nawet nie mogę rozpoznać czy jest to łania czy byk. Od ściany lasu po drugiej stronie rzeczki w której niedawno pluskały się kaczki , ta rdzawa sylwetka oderwała się kilkadziesiąt metrów. Musiało to być sporo czasu wstecz, moment wyjścia z kniei przegapiłem. A może ta sztuka leżała sobie tu w środku łąk i tylko się podniosła. Byk o tej porze roku nakłada nowe poroże. Zaledwie dwa miesiące temu zrzucił zeszłoroczny wieniec i to co teraz mu wystaje z możdżeni jest na pewno prostą tyką, co najwyżej z zaczątkiem oczniaka, wszystko niewiele wyższe od łyżek, pokryte scypułem, czyli żywą tkanką skórną, unerwioną, unaczynioną i pełną hormonów . Azjaci z dalekiego wschodu za takie poroże w fazie wzrostu płacą sto baksów za kilogram po wysuszeniu. To jest bowiem znakomity afrodyzjak, podobno, nie sprawdzałem, Pani Galu.

Trzeba by kończyć to posiedzenie na ambonie, noc już zupełnie ciemna. Jak pomyślę o złażeniu z tej sakramenckiej olchy którą inżynier Sawczuk wynalazł, po ciemku w dwóch nawrotach, to aż mi się nie chce. Może złażąc z góry uda mi się zabrać wszystko za jednym razem. I kiedy tak deliberowałem jak sobie poradzić z drogą do rzeczywistości, zatrzymał mnie na czubku tego drzewa jeszcze jeden nowy hałas, w ciemnościach już tylko uchem mogłem rejestrować wrażenia. Trzask łamanych gałęzi, rumor, sapanie i fukanie, wreszcie charakterystyczne chrząkanie, uświadomiło mi że mam w gąszczu za plecami watahę dzików ! Żerowały sobie w najlepsze przez dłuższy czas w pobliżu ścieżki , którą przyszedłem. No i jak tu zejść z ambony nie przeszkadzając domownikom w kolacji? To nie kolacja właściwie , to przecież ich śniadanie, po całodziennym leżakowaniu w barłogu ! Przetrzymały mnie te dziki dalsze pół godziny, zanim nie oddaliły się poza zasięg mojego słuchu.

Dobrze po północy byłem w leśniczówce pana Józefa Skorupskiego. Czekali z kolacją i nawet się niepokoili, bo strzału nie słychać, to dlaczego tak długo siedzi w lesie, skoro ani nie szuka postrzałka ani nie patroszy ubitego zwierza ? Stało się coś do licha ?

A to do dziś jedno z moich najwspanialszych wspomnień z lasu !!! Pomimo że wszystkie ściany w moim Młynie ukochanym, pełne są trofeów, często nie byle jakich ! Pani Galu! To co tu opowiedziałem , to wszystko dzięki Pani, jest Pani niewiarygodnie cierpliwym i wdzięcznym słuchaczem, no i taka okazja, przy kominku . . .

Ryszard Suty