1,2/2003
Polowanie na upatrzonego
Fragment powieści pt. „Błękitny czajniczak”

Spojrzałem na zegarek - minęła już szósta.

- Późno... - udałem przestrach. - No to pędzę co tchu na swoją kwaterę, bo jeszcze się dopatrzą mojej nieobecności i podniosą alarm.

- Mowy nie ma! - ton głosu wuja Wacława był stanowczy. - Zjesz z nami kolację! -Grażynko przygotuj coś naprędce. I kieliszek nalewki na ten jesienny chłód nie zaszkodzi. A my obaj zajrzymy na chwilę do Marysi. A w ogóle Józefie, - było by chyba lepiej, gdybyś został u nas do rana. Chodzą słuchy, że szykuje się polewanie na ciebie, a...

- Słyszałem! - uśmiechnąłem się. - "Konopka"! Ale mnie upolować nie jest łatwo. A wracać muszę naprawdę.

XXX

Z domu Garbowskich wyszedłem w godzinę później w świetnym nastroju. Na następną wizytę i wieczorek muzyczny z Grażyną umówiłem się na czwartek. To dopiero za cztery dni ale wcześniej nie mogłem. Na poniedziałek miałem zaplanowane wyjazdy do dwu wiosek a we wtorek i środę, czekało mnie dwudniowe posiedzenie Komitetu Wojewódzkiego PPR.

Noc nie był zbyt ciemna, świecił półksiężyc, przesłaniany tylko od czasu do czasu, drobnymi, postrzępionymi chmurkami. Nie padało już, ustał też wilgotny, listopadowy wiatr dokuczliwy w ciągu dnia.

Zszedłem z ganku, okrążyłem gazon i zagłębiłem się w gęstym mroku alei. I nagle, bez żadnego powodu, poczułem się nieswojo. Takiego wrażenia dotykalnego wręcz zagrożenia doznawałem rzadko. I nie lekceważyłem. Rozsądek kazał wierzyć, że niebezpieczeństwa nie ma, a ściślej, że jest nikłe. Nikomu przecież nie mówiłem, że idę do Garbowa, małe jest też prawdopodobieństwo, że ktoś mnie w drodze, w niedzielne popołudnie zauważył... Już większe większe byłoby gdybym jechał gazikiem Komitetu. A poza tym byłem w Garbowie ponad 6 godzin, kto by tyle czasu czyhał na listopadowym chłodzie. Gdyby planowano zamach, już prędzej strzelano by przez okno, bo przecież byliśmy cały czas na parterze a Garbowscy nie mają żadnego zabezpieczenia, nawet psa (a swoją drogą to lekkomyślność, w czwartek przyprowadzę jakiegoś czworonoga). Wszystkie te przesłanki były logiczne - ale poczucie zagrożenia nie ustępowało,

Zatrzymałem się. Co u licha? Zlustrowałem wzrokiem uważnie ciemny tunel alei. Wzrok już na tyle przywykł do nocnego mroku, że dostrzegłem wyłaniające się niewyraźne kontury drzew. I nagle wydało ml się, że jeden z pni na ułamek sekundy minimalnie pogrubiał a potem wrócił do poprzedniego kształtu. Zastygłem i wlepiłem wzrok w tamten punkt oddalony o 15-20 metrów ode mnie. Panowała przytłaczająca cisza. To złudzenie - pomyślałem - może tam zwisa niska gałąź, którą poruszył wiatr? Ale ostrożności nigdy zbyt wiele...Wyjąłem z kieszeni kurtki parabellum i odbezpieczyłem, postanowiłem też przemykać tuż koło pni drzew, zatrzymując się na moment przy każdym. I nagle, gdy zatrzymałem się przy kolejnym drzewie, do mych uszu dotarł leciutki ale wyraźny trzask. Bardzo blisko, tam gdzie przed chwilą coś jakby zamajaczyło. To już nie mogło być złudzenie. Szum wiatru w liściach, chrzęst poruszanych wiatrem gałęzi, przeciągłe skrzypienie grubych konarów trących się o siebie - to dźwięki naturalne. Ale nie trzask łamanej pod stopą suchej gałązki.

Wstyd przyznać się ale ogarnął mnie amok myśliwego. Przylgnąłem do pnia lipy i błyskawicznie przeanalizowałem swoją sytuację. Kto ma większe szansę - ja, zwierzyna, czy ten myśliwy czyhający na mnie? Chyba jednak ja.

- Jestem wypoczęty, rozgrzany i syty a on czekał tu na mnie kilka godzin na zimnie, jest pewnie skostniały. To jeden plus. Ja wiem, że on na mnie czyha a on nie wie jeszcze na pewno w tej chwili, że ja to wiem. To dwa. Ja wiem, że on ma w garści broń, pewnie pistolet, a on nie wie czym ja dysponuję. To już trzy. Wreszcie ja jestem doświadczonym konspira-torem. Niech tylko strzeli a będę wiedział jakim pistoletem dysponuje l ile ma jeszcze naboi w magazynku. A on? Nie wiem czy jest mniej czy więcej doświadczony, przyjmijmy więc pół na pół. To moje plusy. Ale i on może mieć swoje przewagi o których ja nic nie wiem. Najgorzej, gdyby było ich dwóch, jak nakazują prawidła takich egzekucji. To nie-długo sprawdzimy. Teraz ja muszę przejąć inicjatywę, bo inaczej obaj - i zwierzyna i myśliwy - będziemy marznąć w nieskończoność i moje szanse będę się zmniejszać.

Wyczułem pod nogą spory kamień. Podniosłem go bezszelestnie i cisnąłem z rozmachem w głąb alei a jednocześnie skoczyłem po zewnętrznej stronie drzewa ku następnej lipie. Huknęły aż trzy strzały. Usłyszałem jak kule pacnęły w lipę za którą przed chwilą stałem. Teraz wiedziałem już dużo. - Strzały padły z tej samej broni i z tego samego punktu a więc "egzekutor" był chyba tylko jeden. Jeśli tak szafował strzałami i to na oślep, to nie jest zbyt doświadczonym konspiratorem i jest zdenerwowany. A głośny huk sugerował, że strzały padły z nagana, raczej nie najnowszej konstrukcji a więc pistoletu siedmiostrzałowego. Jeśli tak było to, myśliwy dysponował już tylko czterema nabojami a ja - zwierzyna, na którą polował - ośmioma. Schyliłem się l bezszelestnie przepełzłem do następnego drzewa. Teraz dzieliło mnie od mego prześladowcy tylko jedno drzewo i nie więcej niż 8 - 10 metrów. Powtórzyłem manewr z kamieniem lecz już bez skoku do następnego drzewa. Huknęły dwa strzały i tuż przede mną rozległ się głośny tupot uciekającego człowieka. Poderwałem się i szczupakiem padłem na ziemię. Padły jeszcze dwa strzały. Teraz jest praktycznie bezbronny ale być może na krótko - jeśli ma zapasowy magazynek. Nie mogę, nawet za cenę pewnego ryzyka, pozwolić mu na załadowanie pistoletu. Chyba nie ma przy sobie granatu, który ja lubiłem mieć w kieszeni płaszcza idąc na niepewne. Gdyby miał rzuciłby chyba wcześniej, wiedząc z grubsza gdzie stoję. Teraz byliśmy zbyt blisko siebie i wybuch byłby równie niebezpieczny dla mnie jak i dla niego. - "Stój, bo strzelam" krzyknąłem. Ale bez efektu. Uciekinier był szybki i na dystansie około pięćdziesięciu metrów nie zdołałem zbliżyć się do niego, być może nawet zwiększył dystans o kilka kroków. Był więc już najwyższy czas na wykorzystanie parabellum. Strzeliłem w biegu najpierw nad głową uciekiniera ale bez efektu, biegł dalej. Strzeliłem więc raz jeszcze mierząc w dolne partie ciała. W ciemności, w biegu i do ruchomego celu, trudno było o precyzję ale jednak strzał dosięgnął uciekającego. Usłyszałem skowyt bólu i odgłos padającego z rozmachem ciała.

Podszedłem do leżącego ostrożnie, z pistoletem gotowym do strzału. Ale niebezpieczeństwa nie było. Leżący na boku, skulony mężczyzna nie trzymał niczego w rękach, widocznie pistolet wyrzucił lub upuścił po postrzale. Oddychał konwulsyjnie ale nie był to na pewno charkot umierającego. Postrzał nie był pewnie ciężki.

Stanąłem w rozsądnej odległości od leżącego.

- Wstawaj! - rzuciłem ostro.

Nie zareagował, tylko skulił się jeszcze bardziej.

- Wstawaj! - powtórzyłem. - Lepiej nie czekaj na trzecie wezwanie. I żadnych sztuczek! Mam jeszcze sześć nabojów w pistolecie.

Leżący poruszył się, zajęczał i powoli, podpierając się prawą ręką wstał. Lewa zwisała bezwładnie.

- Wyjdź z cienia! - zakomenderowałem.

Człowiek, który miał wykonać wyrok na sekretarza Komitetu Powiatowego PPR w Kosinie, wyglądał dość żałośnie. Był to niewysoki chuderlawy chłopak, zgięty teraz i trzęsący się. Chyba nie tylko ze strachu. Miał na sobie jakąś krótką kurtkę, słusznie więc przypuszczałem, że przemarzł do kości. Usta mu zsiniały, na czoło opadały kosmyki włosów.

Zastanawiałem się co robić. Oczywiście zgodnie z procedurą powinienem odstawić go niezwłocznie do aresztu Urzędu Bezpieczeństwa. Ale jakoś nie uśmiechało mi się prowadzić chłopaka kilka kilometrów przez śpiące miasto. W jakiejś ciasnej uliczce pewnie spróbowałby ucieczki a ja nie miałem najmniejszej ochoty na jeszcze jeden celny strzał. I chyba powinienem co prędzej pokazać się Garbowskim, bo ci niechybnie po tej kanonadzie opłakują kolejną śmierć w rodzinie, pierwszą po wojnie. Strzały przecież padły sto metrów od ich domu. Mógłbym wziąć ze sobą tego nieszczęsnego konspiratora, w domu związać go i opatrzyć. Ale to byłby dla Garbowskich dodatkowy szok. A poza tym trochę mi szkoda tego chłopaczyny. Za zamach otrzymałby ani chybi co najmniej dziesięć lat, a jeśli przypisano by mu jakieś dodatkowe akcje a prokurator był ambitny, to może i czapę. Więc chyba go puszczę a wszystkim, których to może zainteresować powiem, że zamachowiec uciekł. Tylko czy nie wykrwawi się na śmierć?

- Dostałeś w lewą rękę. W które miejsce?

Pokazał nieco powyżej łokcia.

- Możesz ruszać palcami? - Zobaczyłem, że poruszył.

- Mocno krwawisz?

Dojrzałem tylko wzruszenie ramion. - Tak, pytanie nie było zbyt mądre; nie miał przecież zbyt wiele czasu na oględziny swej ręki.

- Podciągnij trochę rękaw!

Nie widać było cieknącej krwi. Jeśli nie spływała ciurkiem, to widocznie kula nie uszkodziła głównej tętnicy a ruchy palców wskazują, że l główne nerwy w porządku. Niech idzie...

- Gdzie mieszkasz? - spytałem ostro. Milczał.

- Nie obchodzi mnie dokładny adres ani nazwisko. Tylko jak daleko.

- Miłkowo... - wymamrotał.

- To niedaleko. Leć, niech matka opatrzy ci rękę. A rano co prędzej dotrzyj do jakiegoś lekarza. Tylko koniecznie, bo możesz stracić rękę jeśli wda się gangrena.

- Mam iść? Sam? - wybełkotał.

- Sam. A co lubisz towarzystwo? Niedługo będzie amnestia, ujawnij się. Tylko bez pudła, bo cię odnajdę w tym Miłkowle albo i gdzie indziej. Twoją gębę zapamiętałem na długo. A swojemu Konopce powiedz, że uciekłeś. I w domu też. Tak będzie najlepiej dla ciebie.

XXX

Po drodze odszukałem porzucony nagan. Do domu Garbowskich musiałem dobijać się długo. W końcu wuj Wacław uchylił drzwi słysząc mój głos. Trząsł się jak w febrze.

- Ty, ty...Żyjesz?

W hallu stały obie kobiety. Grażyna rzuciła się i objęła mnie z całych sił. Ciałem jej wstrząsał spazmatyczny szloch. Długo trwało nim wyjąkała:

- Żyjesz! Mój Boże, żyjesz!

Zostałem na noc w Garbowie bo wiedziałem, że odejść teraz od nich, choć niewątpliwie wróciłbym bezpiecznie, nie sposób. Grażyna przyszła do mnie i została do rana. Oboje wiedzieliśmy, że nie możemy tracić ani minuty, wiedzieliśmy co nam wojna zabrała. I nie wiadomo ile nam chwil szczęścia i zapomnienia los jeszcze użyczy.

Jan Burakowski