1/2002
Zofia Aptowicz (Kłobukowska)
Wspomnienia tamtych dni, wspomnienia tamtych lat...
Zapiski z pierwszych dni wolności, widziane oczami 14-letniej dziewczyny.

Zosia Kłobukowska, styczeń 1942

Skończył się XX wiek i wkraczamy w trzecie tysiąclecie. Jakie ono będzie i co przyniesie Światu i Ludzkości? Nowe pokolenia Polaków będą odtąd kształtować oblicze naszego Kraju biorąc odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo i pomyślność. Jednak zasługi naszych poprzedników, którzy ponosząc często wielkie ofiary, umożliwili nam lepszy start życiowy nie mogą zostać zapomniane. Dziś jestem starą schorowaną kobietą i do przeszłości wracam coraz częściej. Świat mojego dzieciństwa i młodości jawi mi się już tylko we wspomnieniach. Pozwólcie że się nimi podzielę z Wami.

Gdy zaczęła się wojna miałam 8 lat. Urodziłam się w Sierpcu na Włókach, dzielnicy która biegnie wzdłuż prawego brzegu rzeki przed jej wpłynięciem do miasta. Tu najpierw moi Dziadkowie Gawrońscy, a później Rodzice - Jan i Amelia Kłobukowscy posiadali czterdziesto hektarowe gospodarstwo i młyn wodno - motorowy. Okupację niemiecką przeżyliśmy "na swoim", nie wysiedlono nas, tylko młyn zamknięto i wywieziono z niego wszystkie urządzenia i maszyny. Dopiero w 1946 roku po odzyskaniu zagrabionego mienia został ponownie uruchomiony. Wojenne lata upłynęły mi dość spokojnie, pomagałam w gospodarstwie, bo każde polskie dziecko już od 9-tego roku życia musiało pracować. Uczyłam się potajemnie w domu, podobnie jak mój brat Janusz, zatrudniony przy hodowli krów. Bardzo polubiłam te gospodarskie zajęcia.

Świat dorosłych i ich problemy nie były mi obce, mimo iż bawiłam się jeszcze lalkami i chętnie przebywałam z rówieśnikami, miałam świadomość całej grozy wojennej i niebezpieczeństw czyhających wokół. Nie były mi nieznane wydarzenia z różnych frontów wojny, ani szeptem przekazywane wiadomości polityczne. Wiedziałam dużo o obozach koncentracyjnych, aresztowaniach działaczy konspiracyjnych, przesłuchaniach i torturach. Miałam wpojone, że nie należy mówić za dużo, zwłaszcza osobom nieznajomym, czyli "trzymać język za zębami". Byłam odpowiedzialnym dzieckiem i umiałam dochować tajemnicy, znając konsekwencje jej złamania. Często rodzice posyłali mnie z poleceniami i wiadomościami do różnych osób. Wywiązywałam się bez zarzutu z tych zadań i byłam dumna, że obdarzają mnie zaufaniem. Powoli wojna zbliżała się ku końcowi. Rok 1944 był rokiem oczekiwań i nadziei. Napływały ze wschodu wieści pocieszające i groźne jednocześnie. Zawsze baliśmy się "Czerwonych", także teraz, pomimo iż to oni mieli przynieść nam wolność. W naszym domu w tym czasie zaszły pewne zmiany w składzie osobowym rodziny. Otóż rodzice wzięli na wychowanie dziewczynkę zabraną z transportu polskich dzieci wiezionych do Rzeszy niemieckiej, po upadku Powstania Warszawskiego. Dopiero znacznie później okazało się, że Halina była żydowskim dzieckiem, było więc pewne ryzyko i zagrożenie. Pojawił się również w naszym domu pan Paweł Rukuszewicz, którego wojenne losy rzuciły do Sierpca. Zamieszkał u nas pracując jednocześnie w mleczarni jako kontroler, a w wolnym czasie prowadził z nami lekcje. Był wspaniałym nauczycielem i wychowawcą młodzieży. Przed wojną studiował fizykę, utrzymując się z korepetycji. Później był guwernerem w zamożnych domach. Umiał świetnie organizować nam gry i zabawy polegające między innymi na recytacji i pisaniu wierszy, tworzeniu żywych obrazów lub głośnym czytaniu książek itp. Chętnie odwiedzała nasz dom młodzież z sąsiedztwa i ta "z miasta" . Mieliśmy jeszcze jednego nowego lokatora. Był nim młody chłopak Henio, będący na przymusowych robotach w Sierpcu, jego matka poleciła go opiece moich rodziców. Poza nimi w naszym domu mieszkało okresowo bardzo wiele innych osób, znajdując tu schronienie i pracę co umożliwiało im uniknięcie wywózki na przymusowe roboty do Niemiec. Było ciasno ale wesoło. Obowiązywał wszystkich pewien regulamin pozwalający unikać konfliktów i "wchodzenia sobie w drogę". Ostatnia wojenna zima była szczególnie uciążliwa. Wszystkiego brakowało, zapasy się wyczerpywały. Odzież przerabiało się bez końca, łatało, pruło i cerowało. Pomysłowość ludzka nie miała granic, a dziewczyny 'Zadawały szyku" w drewniakach i sukienkach szytych z okiennych zasłonek, czy paltach ze starego koca, ale radość była przeogromna, że miało się "coś nowego", niepowtarzalnego. Pamiętam dobrze ostatnie przełomowe Święta Bożego Narodzenia. Wszyscy mieli nadzieję, że będą one obchodzone już w wolnej Polsce, ale trzeba było jeszcze trochę poczekać. Do stołu wigilijnego zasiadło wiele osób i nastrój był radosny, mimo licznych niedostatków. Na deser każdy dostał po jabłku, kilka cukierków, trochę "kruchych" ciastek i pierników na sztucznym miodzie. Oczywiście tradycyjnej potrawy wigilijnej - śledzi nie było. Zamiast nich jedliśmy soloną ikrę, którą można było kupić bez kartek. Zamiast karpia były wędzone dorsze z trudem gdzieś zdobyta. Jakież to było wtedy wszystko smaczne! Choinka zrobiona była z kilku gałązek związanych drutem - w tej ciasnocie większa by się nie zmieściła. Śpiewaliśmy cicho kolędy i był miły rodzinny nastrój.

Zosia Kłobukowska i nowi domownicy: Halusia Mirska oraz Henio Konopka, 5.XI. 1944

Czekaliśmy na wyzwolenie, a tymczasem front był blisko. Wieczorami wychodziło się na górkę skąd widać było na horyzoncie, jak na dłoni, łuny pożarów i rozbłyski pocisków. Niebo płonęło, a ziemia drżała i dudniła! Ogarniał mnie wtedy strach. Dobrze pamiętam wydarzenia z 1939 roku, bombardowanie, ruiny szpitala, liczne trupy i ucieczkę w popłochu do Kotowczyna, do Babci. Co nas czeka teraz? Rodzice postanowili, że nigdzie nie wyjeżdżamy. Bardzo bałam się śmierci i nie chciałam zginąć. Za parę dni miałam skończyć dopiero 14 lat.

Chcę przekazać wrażenia z pierwszych dni wolności widziane oczami dziecka. Czy to się uda?

Ranek 20 stycznia był słoneczny i mroźny. W mieście i na szosie panował niezwykły ruch - to uciekali Niemcy. O świcie wyjechali z naszej okolicy ostatni niemieccy żołnierze. Zapewne daleko nie ujechali małym wózkiem-taczanką zaprzęgniętą w jednego konia. Były z nimi młode kobiety rosyjskie, szukające lepszego bytu i zmiany losu. Wszyscy okazywali im pogardę. Uciekinierzy zostawili nam dwa wielkie sery "szwajcarskie" wielkie jak młyńskie koła. Bardzo się później przydały, stanowiąc podstawę naszego wyżywienia. W godzinach przedpołudniowych rozpoczął się pierwszy atak wojsk radzieckich. Słynne "katiusze" plunęły ogniem. Artyleria niemiecka zawzięcie im odpowiadała. Samoloty zrzucały bomby i w pewnej chwili zrobiło się małe piekło. Ludzie uciekali szukając schronienia w naszym obejściu. Mama, Halina i ja schowaliśmy się w piwnicy mieszczącej się pod budynkiem gospodarczym. Były tam kartofle do połowy wysokości wypełniające to pomieszczenie. Wolna była tylko przestrzeń sięgająca łukowatego sklepienia piwnicy i mały korytarzyk ze schodami. Ile nas tam wtedy było trudno dziś zliczyć, ale byliśmy okropnie stłoczeni, w kompletnej ciemności i zaduchu. Dzieci płakały, kobiety modliły się głośno, a nasz Henio tulił do siebie Janeczkę, dziewczynę z którą ożenił się zaraz po wojnie. Ktoś inny ze spokojem wyjadał kiszona kapustę z beczki. Mężczyźni stali w korytarzu i na schodach. Stąd obserwowali co działo się na zewnątrz i zdawali relację. Budynek trząsł się w posadach i był ogłuszający huk. W pewnej chwili ktoś krzyknął, że zostaliśmy trafieni pociskiem i płonie dach stodoły. To co się zrobiło w piwnicy, trudno opisać. Prawdopodobnie wszyscy byśmy się wzajemnie stratowali. Jeden z mężczyzn objął komendę i dopiero uciszyło się trochę. Pojedynczo wyprowadzano wszystkich na zewnątrz. To co zobaczyłam, mam do dziś przed oczami. To są takie mgnienia ujrzanych fragmentów wydarzeń. Najpierw zobaczyłam palącą się stodołę i żołnierza radzieckiego strzelającego z "pepeszy" do nadlatującego samolotu. Inny żołnierz ciągnął kabel telefoniczny rozwijając go z rolki i pytał się czy nie ma "germańców". Odwróciłam się i zobaczyłam płonący po drugiej stronie rzeki dom sąsiadów Przybyszewskich. Weszliśmy do domu na chwilę. W kuchni jakiś żołnierz radziecki wyciągał palcami kości z gotującej się w garnku kapusty. Ktoś nas zawołał więc wybiegłyśmy na zewnątrz. Kątem oka dostrzegłam na górce żołnierza niemieckiego z podniesionymi rękami. Pada strzał, a on stacza się ze zbocza jak kula. Nigdzie nie ma Ojca, Janusza, Henia i Rukaszewicza. Drogą biegnie pijany Kozakiewicz, zwany "kozakiem", sąsiad z Włók, gestykuluje i krzyczy, zachęcając mężczyzn do gaszenia pożaru. Gołymi rękami przewraca płonący płot, który łączy stodołę ze stajnią i oborą. Zarządza usypanie wału ze śniegu, zapobiegając w ten sposób rozprzestrzenianiu się ognia na pozostałe budynki. Wiatr wieje w przeciwnym kierunku więc jest nadzieja, że pozostałe budynki gospodarcze i dom ocaleją. Nie czekamy już na nikogo i z resztą osób uciekamy w panice i popłochu na łąki, w olszyny nad rzekę. Jakiś młody mężczyzna obejmuje komendę nad tą grupką kobiet i dzieci. Są wśród nas również Niemki, ale któż teraz o tym myśli, nie ma wśród nas nienawiści, chcemy ratować tylko życie. Pociski rozrywają się przed nami i za nami. Padamy co chwilę na ziemię, a gałęzie z drzew strącone wybuchami spadają nam na głowy.

Co myślałam w tej chwili?

Janusz Kłobukowski wraz z Haliną Mirską

Chciałam tylko dożyć swoich urodzin, które wypadały za pięć dni i nic więcej. Po pewnym czasie przekraczamy skutą lodem rzekę i wychodzimy na odkrytą przestrzeń. Przed nami tylko białe ośnieżone pola. Kierujemy się w stronę Kisielewa, gdzie mieszkają moi Wujostwo Sadkowscy. Towarzyszy nam świst pocisków i tak posuwamy się naprzód. Zatrzymujemy się w zabudowaniach miejscowego rakarza. Widać szkielety padłych zwierząt i czuć fetor. Gospodarz zaprasza moją Mamę, mnie i Halusię do mieszkania. Uderza nas niezbyt przyjemny zapach smażonego, nieświeżego mięsa z cebulą. Przy stole, w pokoju siedzi kilku mężczyzn pijących wódkę. Jak się później okazało tu właśnie odbywało się ważne zebranie miejscowych komunistów - ustalali nowy porządek i dzielili się władzą.

- "Zróbta dziedziczce miejsce" - zwrócił się do nich gospodarz domu.

Ktoś podsunął Mamie krzesło, ale Ona grzecznie podziękowała, mówiąc że nie chce przeszkadzać i wyszliśmy na dwór. Jakaż była nasza radość gdy z dala zobaczyliśmy trzy znajome sylwetki, był to Ojciec, Janusz i Henio. Pan Rukaszewicz został w domu, by pilnować dobytku i zająć się rannymi. Strzelanina trochę ucichła i powoli zaczął zapadać zmrok. Szliśmy szybko i wkrótce ukazał się konny patrol sowiecki.

- "Wy nie germańce"? - spytał żołnierz i pozwolił iść do wsi.

Podwórze Wujostwa przedstawiało niesamowity widok. Jak dantejska scena. Na żurawiu studziennym wisiał zabity świniak, którego opalano nad płonącym ogniskiem. Wokół tłoczyli się rozebrani do pasa żołnierze z ostrymi narzędziami w zakrwawionych rękach. Słychać było krzyki, nawoływania i pijacki śmiech. Na ganku stał wartownik, bo prawie cały dom zajęty był przez sztab wojskowy z generałem na czele. Wcisnęłyśmy się do kuchni pełnej uciekinierów. Dopiero po dłuższej chwili spotkaliśmy się z Ciocią, zajętą rozdawaniem żywności. My też dostaliśmy po kromce suchego chleba i kubku gorącego mleka. Byłam tak zmęczona, że padłam na jakiś tobół leżący na podłodze i chyba zaraz zasnęłam. Przebudzenie o świcie było okropne. Byłam zdrętwiała, obolała, brudna i głodna. Wszyscy wyglądali podobnie. Ojciec z Wujem wcale nie spali. Całą noc spędzili na podwórzu pilnując dobytku. Na nic to się zdało, bo i tak wszystkie wieprzki i drób zostały zjedzone przez wojsko. Konie zostały rozkradzione i przechodziły z rąk do rąk za butelką bimbru. Z kuchni unosiły się smakowite zapachy, gdyż ordynansi przygotowywali dla swoich sztabowców mięsny posiłek. Ciotce udało się dostać kawałek słoniny, dzięki czemu nasza kartoflanka była trochę okraszona. Do dziś pamiętam jej smak! Jeszcze jedną noc spędziliśmy w Kisielewie. Tym razem zdobyliśmy kawałek miejsca w łóżku, które miało tylko siennik. Nikt się nie rozbierał, nikt się nie mył, bo nie było jak i gdzie. Z informacji od oficerów Ojciec się dowiedział, że od wczesnego ranka będzie krótka przerwa w przemarszu wojsk i wtedy będziemy mogli wracać szosą do miasta. Razem z nami ruszył w drogę młody chłopak, Ślązak, wcielony przymusowo do wojska niemieckiego. Wujostwo dali mu cywilne ubranie i jak się później okazało, szczęśliwie dotarł w swoje rodzinne strony.

Tymczasem posuwaliśmy się szosą porytą pociskami. W rowach leżały stosy nagich trupów zamarzniętych i żółtych jak woskowe świece. Dla mnie był to widok przerażający. Do domu dotarliśmy dość szybko, mimo licznych rozbitych pojazdów tarasujących drogę. Ze stodoły pozostały tylko zgliszcza i dymiące stosy ziarna. Rukaszewicz powitał nas radośnie i zaczął opowiadać co się wydarzyło. Okazało się, że profesor zorganizował w domu punkt opatrunkowy dla lżej rannych. Wywiesił flagę i czerwonym krzyżem i w ten sposób uchronił mieszkanie przed dewastacją i kradzieżą. W pokojach poniewierały się jeszcze bandaże i opatrunki. Część szyb była wybita, panował więc ziąb i pomarzły wszystkie kwiaty, ale kto by się tym przejmował. Zorganizował też udój mleka, które rozdawał ludności cywilnej i wojsku. Zabraliśmy się za robienie porządków, ale nic z tego nie wyszło. Nadciągnęły nowe kolumny żołnierzy wygłodniałych i zziębniętych. Trzeba było im dać schronienie na nadchodzącą noc. Było mleko, kartofle, niewielki zapas mąki na zacierki i ten zostawiony przez Niemców żółty ser. W piwnicy stała jeszcze beczka kiszonej kapusty i ogórków. Na razie o głodzie nie było mowy. Kobiety zakrzątnęły się wokół garnków i każdy wojak dostał miskę ciepłej strawy. Szybka rozeszła się wieść, że tu dają coś do jedzenia, więc chętnych przybywało. Wkrótce zrobiło się ciasno i każdy żołnierz szukał sobie kąta do spania. Wieczorem przyszło do nas dwóch wyższych oficerów z kartką w ręku na której było napisane nazwisko Ojca. Trochę się tym zdenerwował, bo chodziły słuchy o aresztowaniach pewnych osób przez NKWDe. Na szczęście to nie było to, czego się obawiał. Kuzynka ze wsi dała im nasz adres z prośbą o przenocowanie. To byli kulturalni ludzie, profesorowie wyższej uczelni i zrobili bardzo dobre wrażenie. Przynieśli ze sobą wieprzową wątrobę zawiniętą w gazetę i przepraszali że tylko to mogą nam ofiarować i w sposób tak mało elegancki...Wiadomo, warunki wojenne więc nikt się nie obruszał, a kolacja była pyszna. Z nadejściem nocy wszyscy się jakoś poukładali do snu ale niebawem dały się słyszeć pijackie wrzaski i przekleństwa. Grupa żołnierzy zaczęła dobijać się do drzwi i okien. Na nic dobrego się nie zanosiło. Wtedy Mama obudziła jednego z gości i poprosiła o interwencję. Wstał, ubrał się starannie w płaszcz z dystynkcjami i dopiero otworzył drzwi i wyszedł na ganek. Rozkazującym tonem powiedział żeby sobie poszli, bo tu jest kwatera dla oficerów. Poskutkowało, ale na przyszłość musieliśmy być już bardziej przezorni. Zawsze jeszcze za dnia Ojciec wychodził na szosę i zapraszał na nocleg oficerów. To gwarantowało spokój i bezpieczeństwo.

Nie jeden Grisza, Sieroża czy Iwan przewinęli się przez nasz dom, a każdy obiecywał, że napisze list z Berlina. Kiedyś mieliśmy na kwaterze chorego pułkownika. Dokuczała mu wątroba, miał bóle. Jego ordynans, którego nazywaliśmy "Rzędzianem" był bezradny i szukał, pomocy u nas. Znalazły się jakieś ziółka, resztki kaszy i sucharów. Mama kurował go jak umiała najlepiej i pomału wracał do zdrowia. Siedział sobie przy piecu z ciepłym okładem i rozwiązywał z Januszem zadania z geometrii. Tymczasem "Rzędzian" buszował po mieście znosząc wiktuały. Raz był to spirytus, raz cukier, mąka czy sól. Kiedyś przyniósł na plecach ćwiartkę zabitej krowy, szkoda że były to obrane z mięsa prawie nagie kości. Był to jednak cenna zdobycz, bo długo gotowaliśmy na tych kościach zupy. Tuż przed odjazdem "Rzędzian" gdzieś zdobył piękną wieprzową szynkę, którą chciał upiec na drogę. Od razu zarządził pieczenie chleba. Resztkami ciasta oblepił mięso, które długo potem się piekło w piecu chlebowym. Zapakował jedzenie w podróżne sakwy i gorąco dziękując za opiekę odjechali do Berlina po zwycięstwo.

Wkrótce po tym wydarzeniu mieliśmy innego chorego żołnierza. Ten zatruł się bimbrem zaprawionym karbidem. Przyszedł słaniając się i wołał "garejet, garejet". Został położony w kuchni na sienniku i Mama poiła go mlekiem, surowymi jajami i olejem. Leczenie był widocznie skuteczne, bo szybko wracał do zdrowia. Na pożegnanie ucałował ręce mojej Mamy, dziękując za troskę i serce. Było w tym geście coś wzruszającego i zapytałam Mamę dlaczego jest taka troskliwa o obcych ludzi. Odpowiedziała że tak trzeba. Wyjaśniła mi dalej, ze kobietom od zawsze wpajano i przekazywano z matki na córki to piękne samarytańskie przesłanie, które nakazywało udzielać pomocy żołnierzom i jeńcom, swojej lub obcej armii. Motywacja była prosta - dziś ja nakarmię i opatrzę i pomogę żołnierzowi, jutro zrobi to inna kobieta opiekując się moim synem, mężem, bratem. Ja miałam też brać przykład z tej pięknej idei miłosierdzia. Szkoda, że dziś się o tym tak mało pamięta. Na świecie panuje tyle zła i okrucieństwa, niestety z udziałem kobiet, które zapomniały o swoim pięknym posłaniu.

Tymczasem w naszym domu w Sierpcu było nadal gwarno i rojno. Za armią radziecką nie szło żadne zaopatrzenie żywnościowe. Nie widziałam nigdy kuchni polowej, wydającej ciepłe posiłki. Dlatego żołnierze chętnie wpadali do nas i zawsze dostawali kubek gorącego mleka i ziemniaki w mundurkach z plastrem żółtego sera. Nasze zapasy żywności kończyły się jednak w szybkim tempie. Brakowało też paszy dla krów. Ojciec zdecydował, że zlikwiduje młodą jałówkę. Znajomy rzeźnik przerobił ją na kiełbasy i znów mieliśmy co jeść. Nasze wojenne straty były dość duże. Wraz ze stodołą spłonęły zapasy zboża i wszystkie maszyny rolnicze. Konie został zarekwirowane do prac przy okopach. Nie mieliśmy świń ani drobiu. Dobrze, że wkrótce ruszył handel wymienny. Za wizytowy garnitur Ojca dostaliśmy parkę prosiąt, a za wieczorową suknię Mamy, kilka kur i jaja do nasadzenia na kurczęta. Na krótko Ojciec podjął pracę zarobkową, jako kierownik państwowego młyna. Jako zapłatę, między innymi, otrzymywał dwa bochenki chleba i to było bardzo cenne.

Nadchodził też ważny moment w moim życiu - otwierano polską szkołę w starej plebanii przyklasztornej. Razem z Halusią rozpoczęłyśmy naukę w pierwszej klasie gimnazjalnej. Warunki były bardzo prymitywne, panowała ciasnota i brakowało jakichkolwiek sprzętów. Każdy musiał przynieść ze sobą coś do siedzenia. Na szczęście wiosną żołnierze radzieccy opuścili gmach dawnej szkoły i odbyły się radosne przenosiny. Grono pedagogiczne stale się powiększało, wracali przedwojenni profesorowie. Uczyliśmy się już w swoich klasach, w normalnych warunkach. Nasza pani dyrektor Zofia Gałęska rozumiała potrzeby młodzieży, naszą chęć do zabawy i rozrywki. Organizowano nam dość często popołudniowe potańcówki. Na sali gimnastycznej stało poniemieckie pianino i zawsze ktoś chętnie przygrywał nam do tańca. Wymagań wielkich nie mieliśmy, wystarczyło parę taktów i już cała sala tańczyła. Strasznie lubiłam tę rozrywkę, chyba mam to w genach odziedziczonych po swoich przodkach. Dziś jeszcze chętnie bym zatańczyła, nawet mazura czy oberka. Niestety choroba nie pozwala, ale powspominać i pomarzyć można. Na tym przełomowym okresie mojego życia poznałam wielu cudownych ludzi i nawiązałam sporo przyjaźni, niektóre trwają do dziś. Mając 14 lat, patrzyłam na otaczający mnie świat z wielkim optymizmem i radością.

Rodzina Kłobukowskich wkraczał jednak w bardzo trudny dla siebie okres, okres wielkich przemian politycznych, społecznych i obyczajowych. Nowa władza nie tolerowała klasowo obcych "kułaków", nazywając ich wrogami ludu pracującego i sługusami imperialistów. Te wyzwiska dotykały mnie również i często niszczyły stare przyjaźnie, bo łatwiej był przejść na drugą stronę ulicy niż się odkłonić lub porozmawiać. W jakimś sensie ta nowa rzeczywistość kształtowała moją młodą psychikę i osobowość. Stawałam się bardziej nieufna, nieśmiała i trochę nawet zakompleksiona. "Szło nowe", a wraz z nim zbliżał się nieuchronny koniec klasy i środowiska ziemiańskiego, z którego pochodziłam. To było już tylko kwestia czasu, który zacierał ludzką pamięć. Nie pozwólmy więc aby zaginęła nasza wiedza o tamtych odległych wydarzeniach sprzed pół wieku.

Zofia Aptowicz