1/2002
Lipcowy śnieg (legenda mochowska)
Jerzy Grzegorz Milewski

Tamten rok miał pozostać w pamięci wielu pokoleń.

Po latach wojen, głodu, chorób i nieurodzajów, nastała wczesna i pogodna wiosna. Ludzie lecząc rozliczne rany na ciele i duszy z nadzieją patrzyli na pola rozkwitające urodzajami, a i wieści przywożone przez kupców donosiły o podpisywanych rozejmach. Czy aby trwałych? Czy wreszcie zapanuje pokój i można będzie żyć przyszłością nie płacąc najwyższej ceny?

Te i inne pytania często powtarzano. Najczęściej powtarzali je ci zwłaszcza, na których w ostatnich latach dzieje, losy Ojczyzny, odcisnęły piętno blizn, kalectw i lęków. Mimo bólu coraz częściej wracano do tego co przynosi uśmiech, osłodę codzienności. Na Jana Chrzciciela nad rzeką Skrwą po raz pierwszy od wielu lat były tańce. Sam dziedzic Marcin Mochowski z Mochowa, (a może był to jego pradziad albo prawnuk) kazał własną furmanką z Sierpca przywieść Żydów, tych co to do tańca przygrywają.

Lipiec zazłocił się szumem dorodnych zbóż unoszonym przez skowronki, a i na ugorach trawy obfitością karmiły do syta bydło i insze trzody. Zbliżał się kres przednówka. Poczynając od dzieci, a na starcach kończąc, mówiono marzycielskim tonem o chlebie. Nareszcie będzie można najeść się do syta, bo ostatnio nie było go wcale.

W tamten słoneczny dzień nic nie zapowiadało nadciągającej klęski. Cała natura, łącznie z ludźmi, rozleniuchowana lipcowym przedpołudniem została nagle wyrwana z letargu odgłosem nadciągającej nawałnicy. Osłupienie dopadło prawie wszystkich. Tylko nieliczni pokonując strach i zdumienie, zachowali rozsądek, spędzali pospiesznie bydło z pół i zamykali wrota.

Pierwsze podmuchy wiatru uderzyły lodowatym chłodem. Do chałup i szop, przez szpary pomiędzy balami i deskami, niby dym z kopcącego łuczywa wnikało zimne, mroźne powietrze. Granatowe niebo zasnute po horyzont sprawiało półmrok, mimo przedpołudniowej pory, jak w czasie pełnego zaćmienia słońca. Huragan, jak nagle się pojawił, tak też i nagle ucichł. Cisza zapanowała a chłód pogłębiał wrażenie grozy, niesamowitości. Ciemne, niskie chmury otuliły wieś. Przewrócone drzewa, pozrywane na chałupach dachy wylęknieni ludzie i dopiero czyjś krzyk na całą wieś wyrwał wszystkich z ukrycia;

- Ludzie, śnieg pada!!

Śnieg padał tak obficie, że nie było widać na kilka kroków.

Padał tak trzy dni i trzy noce!

Klęska jaką śnieg przyniósł na polach w przeddzień żniw, przywołała widmo głodu. Ryczące bydło przy pustych żłobach napawało grozą i przerażeniem mieszkańców Mochowa i okolicy. Ludzkie lamenty mieszały się z głosami zwierząt. Szukając pocieszenia i zrozumienia gromadzili się w kościele na modlitwach. Jednak nadzieja w nich gasła.

Po kolejnej mszy na plebanii zebrali się właściciele okolicznych folwarków.

- Ciężko nas Bóg doświadcza, - zaczął dziedzic z Mochowa - trzeba nam dobrej rady...

- Na siły nadprzyrodzone jedyna rada to modlitwa, - westchnął sąsiad zza Skrwy.

- To prawda, ale i od nas wiele może zależeć.

- Widać Bogu za mało wszystkich naszych cierpień i ofiar. Czego On od nas chce?

- Nie bluźnijcie panie Janie - upomniał starca ksiądz proboszcz.

Człowiek nazwany Janem siedział skulony trzymając w drżących, powykręcanych wiekiem i chorobami dłoniach, zmiętą czapkę. Jego twarz poorana i zmarszczkami jak bruzdy, i licznymi bliznami świadkami bujnej przeszłości, ogorzała na kolor jakby z wędzarni, przypominała zorane pole w którym błyszczały niczym dwa drogie kamienie, jego rozumne oczy. Teraz napełnione powagą i smutkiem.

- Ja nie bluźnię, księże dobrodzieju. Ja tylko mówię. Czyż ten Bóg miał serce, żeby zabrać mi i synów, i wnuków, i dobytek cały wrogim ramieniem się posługując? Co pokolenie albo i częściej kataklizmy różne na nas zsyłając? Cóż były winne niemowlęta w kołyskach i kobiety pohańbione? A i chłopów moich wraz z bydłem popędzili na poniewierkę. A tylko mnie starego Bóg zostawił bym przez wiek niemal patrzył i cierpiał. A teraz klęska nie od ognia i ręki zbrojnej, lecz z nieba?

- Nie zbadane są wyroki Boże - ksiądz przerwał starcowi żale - trzeba by na Jasną Górę z pielgrzymką, trzeba modły zanieść do Jasnogórskiej Pani.

- Ruszajmy czym prędzej o łaski błagać!

- Ruszajmy, ruszajmy, niech się kompania zbierze! - zakrzyknęli jeden przez drugiego.

- Żebyśmy my tu w Mochowie taką patronkę mieli ...

- Bogarodzica Jasnogórska jest jedna. Może by do biskupa się udać, by coś doradził.

- Ruszajmy jutro świtaniem. Ale nie wszyscy, niech co niektóry w domu zostanie. Od Prus bandy zbrojne jeszcze zagrażają. Rabują, mogą i tu dotrzeć.

Brnąc po śniegu, wyszła liczna gromada z Mochowa i okolic, z obrazami i chorągwiami. Czwartego dnia śnieg zaczął tajać, a spod niego wyglądać zaczęły jarzyny, zboża i inne uprawy.

Skrzętnie pozbierano każdy okruszek, by widmo głodu zażegnać i przetrwać kolejny rok.

W rocznicę śnieżycy w kościele z dwoma wieżami, odprawiono mszę podczas której biskup dokonał poświęcenia obrazu Matki Boskiej odtąd zwanej Śnieżną.

Zebranym w kościele tłumom, zza zasuwy w głównym ołtarzu ukazała się najpierw delikatna o słowiańskich rysach twarz Madonny z oczami wyrażającymi troskę o dzieciątko, którego uśmiech oby dostatek i spokój zwiastowały. Srebrzysta suknia Madonny w blasku tysiąca świec zalśniła niczym kryształki płatków śniegu w lipcowym słońcu! Uderzenia ciężkiej zasuwy ołtarza głuchy grzmot letniej burzy przypominały. A w ciszy nawy głównej i bocznych, od ścian świątyni odbite, hukiem armat zabrzmiały! Mróz wspomnień przebiegł po plecach pochylonych, klęczących ludzi.

Od tego czasu rok w rok ludzie w kościele się gromadzili, wspominając czas klęski i prosząc o ochronę swoją Matkę Bożą, zwaną Śnieżną.

Dziś ta legenda związana z Mochowem i okolicą całą, to tylko kilka krótkich zdań nie oddających ogromu tamtego wydarzenia, a pamiętny dzień lipcowy zatarł się wśród dat innych, jak lipcowy śnieg co zniknął szybko. Po ludziach, którzy pamiętali nie zostały nawet kurhany.

Księgi kościelne też milczą i obrastają kurzem patyny.

I tylko w ludzkim gadaniu przetrwały o tamtym nadprzyrodzonym wydarzeniu wieści, co wysłuchał i spisał skrzętnie dla potomności -

J.G.Milewski